Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.
XXXIII.

Zamieniwszy jeszcze słów kilka z esaułem, co do jutrzejszej wyprawy, Denissow zwrócił się do Pawełka:
— Chodźmy co zjeść mój drogi, i obsuszyć się. Głodnym jak wilk, a mokry jak pies legawy, gdy aportuje kaczki ze stawu.
Pod samą leśniczówką spotkał się Denissow z Tykonem. Na widok dowódzcy rzucił coś szybko w krzaki. Twarz ospą niby pługiem poorana, promieniała mu najżywszą radością. Małe bure oczy śmiały się wesoło i świeciły blaskiem fosforycznym, jak ślepie u żbika. Zdawało się że z trudnością powstrzymuje wybuch śmiechu szalonego.
— Gdzieżeś zalazł bałwanie i siedział tak długo? — huknął na niego z góry Denissow.
— Gdziem zalazł?... A no! tam gdzie mi rozkazano... podpatrywać Frajcuzów — odrzucił śmiało, głosem tubalnym, ale nieco ochrypłym.
— Dla czegóż czołgałeś się jak żmyja pomiędzy krzakami, ty, ty, durak?! Inaczej nie byliby cię dopatrzyli i wyłapali!
— Ba! to właśnie ja złapał Frajcuza!
— Gdzież go masz?
Pomior! wasza miłość... I tak nie byłby się nam na nic przydał, bo nie chciał jucha nic gadać... Powiedziałem sobie tedy: Trza się postarać o jakiego miększego, żeby wyśpiewał wszystko jak go się cokolwiek połaskocze.
— Ręczę, że ten szubiennik najprzód mu siekierą