Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

— Sam go zawołam — zerwał się Pawełek. Już był przy drzwiach, gdy nagle zawrócił. Przecisnął się aż do miejsca gdzie siedział za stołem Denissow i rzucił mu się z impetem na szyję.
— Musiałem uściskać pana... jesteś tak dobrym! Jak to pięknie z pańskiej strony. Jak ja pana kocham za to!... — Teraz wybiegł pędem do sieni, wołając na całe gardło:
— Bosse! Wincenty Bosse!
— Kogo szuka pan porucznik? — odezwał się jeden z kozaków, tonąc w pomroku. Pawełek wytłumaczył mu, że radby zobaczyć małego Francuzika.
— Aha Wessenja? — odrzucił kozak, imię bowiem dobosza zruszczono na prędce, co stosowało się bardzo do jego młodziutkiej twarzyczki, przypominając słowo Wesna (wiosna po rusku). — Grzeje się przy piecu w kuchni. Hej tam! Wessenji, Wessenji! — odezwało się kilka głosów nawołujących.
— Sprytny bęben! — zaśmiał się oficer od huzarów, który siedział przy stole obok Pawełka. — Nakarmiliśmy go już... nieborak aż płakał z głodu.
Po chwili słychać było przed chatą szybkie kroki dobosza, który przebierał w błocie bosemi nożętami.
— To ty malcze? Chcesz co zjeść? — spytał go Pawełek tonem przyjacielskim. — Nie bój się, nikt ci z nas nic złego nie zrobi. Chodź!
— Dziękuję bardzo, panu oficerowi — odpowiedział dzieciak, cieniutkiem głosikim, obcierając na progu o rogóżkę nogi zabłocone.
Pawełek miał na języku mnóstwo czułych słówek,