Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

wierząc oczom własnym. Był wolny, otaczali go zewsząd żołnierze rosyjscy. — „Bracia! przyjaciele! kamraci!“ — powtarzano bez końca i miary, padając w ramiona jedni drugim. Żołnierze ściągali z nóg buty, aby oddać je więźniom bosym. Ofiarowano im co kto mógł; karmiono zgłodniałych, płacząc rzewnie nad ich nędzą nie do opisania. Piotr rozszlochał się jak dziecko, a nie mogąc z nadmiaru wzruszenia słowa wykrztusić, rzucił się na szyję pierwszemu lepszemu żołnierzowi, ściskając jakby brata rodzonego.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dołogow stojąc na progu domu przez kule zniszczonego patrzał na przesuwających się jeńców. Uderzał przytem zlekka szpicrózgą po butach wysokich à la Suwarow. Pod świeżem wrażeniem napadu i rozbicia zupełnego, o czem ani im się wczoraj przyśniło, Francuzi rozprawiali głośno o tym fatalnym wypadku, zwalając winę jedni na drugich. Skoro jednak uczuli na sobie wzrok Dołogowa, jak stal zimny i jak jej ostrze na wskróś przeszywający i najodważniejszym krew się w żyłach ścinała, a słowa na ustach zamierały. Pojmowali instynktownie, że ten wzrok nie zapowiadał im niczego dobrego. O dwa kroki od Dołogowa, kozak znaczył korkiem na kawałku drzewa każdą pięćdziesiątkę.
— Ile tam tego? — spytał pogardliwie Dołogow.
— Dwie setek wasza miłość — żołnierz odpowiedział.
— Dalej, dalej — machnął ręką, a z ócz jego sypały się iskry prawie, jak z ślepiów tygrysa, gdy ma się rzucić na upatrzoną ofiarę.
Denissow tymczasem, z głową odkrytą w milczeniu