Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.

podobnego... Żal mi biednej, osamotnionej staruszki... Taka była zawsze dobrą dla mnie!“ — Te wszystkie uwagi, nie mogły jednak zatrzeć w jej sercu i umyśle przykrego wrażenia, odniesionego z domu Rostowów. Czuła się mimowolnie w fałszywej pozycji. A gdy starała się zdać sobie z tego sprawę dokładną, musiała wyznać szczerze, że wszystkiemu temu winien li Mikołaj. On ukrywał się z czemś przed nią. Ten ton lodowaty, nie jest mu właściwy. Chęć wyjaśnienia tej kwestji drażliwej, nie dawała jej chwili odpoczynku, niepokojąc wiecznie. Gdy siedziała raz przy lekcji z bratankiem, zaanonsowano wizytę hrabiego Rostowa. Z silnym zamiarem nie zdradzenia się z niczem, i w chęci ukrycia mimowolnego pomięszania, poprosiła Francuzkę, żeby poszła z nią do głównego salonu. Poznała na pierwszy rzut oka, że Mikołaj przyszedł li spełnić obowiązek grzeczności i nic po nadto. Postanowiła więc i ona trzymać się na wodzy, nie wychodząc po za granice ścisłej salonowej etykiety i czczej rozmowy o wszystkiem, a właściwie o... niczem. Po kwadransie wymaganym przez światowe konwenanse, Mikołaj wstał, w chęci pożegnania księżniczki. Aż dotąd Marja podtrzymywała rozmowę całkiem po formie. W ostatniej chwili jednak, znękana śmiertelnie rozmową o rzeczach, które jej nic a nic nie obchodziły, zamyśliła się mimowolnie o swojem bolesnem osamotnieniu i jak dotąd nie zaznała w życiu ani jednego promyczka jaśniejszego, ani jednej chwili szczęścia. Tak utonęła w smutnej zadumie, z oczami rozmarzonemi i wlepionemi w jakąś dal nieokreśloną, że nie zauważyła była wcale wstania z fotelu Mikołaja.