Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/264

Ta strona została uwierzytelniona.

zapłakaną z jego przyczyny. Teraz zrozumiał że zawinił w obec niej i w obec siebie samego.
Duszyńko! — słodko przemówił. — To mi się więcej nie zdarzy, przysięgam!... Nigdy!... — głos mu drżał wzruszeniem, niby dzieciakowi proszącemu o przebaczenie, gdy co zmaluje.
Łzy wytrysły jeszcze obficiej z ócz żony. Porwała męża za rękę i do ust ją przycisnęła.
— Kiedy ci pękł onyks z kameą? — spytała, chcąc zmienić treść rozmowy. Nosił piękny złoty sygnet z głową Laookona, rzniętą misternie w kamieniu.
— Dziś z rana Maryniu, gdym okładał pięścią wójta z Boguczarewa. Niechże mi odtąd przypomina ten kamień pęknięty, słowo dane dobrowolnie!
Odtąd ilekroć czuł, że go gniew porywa, a pięście zaciskają się mimowolnie, obracał szybko sygnet na palcu, spuszczając oczy na kamień pęknięty. Czasem jednak brała górę nawyczka nad silnem postanowieniem. Wtedy spowiadał się szczerze przed żoną z chwili uniesienia, odnawiając za każdym razem solenną obietnicę:
— Ty musisz mną pogardzać na pewno Maryniu, że nie umiem panować nad własnemi namiętnościami, co? — dodawał ze skruchą.
— Najlepiej odejść mój drogi — odpowiadała z czułością wybaczliwą — gdy nie jesteś w stanie pohamować się w gniewie.
Szlachta okoliczna ceniła wysoko przymioty Mikołaja, ale nie miał tego miru między nią, co jego ojciec nieboszczyk. Ani ich bawił, ani nie zajmywał się ich sprawami. Gospodarował zawzięcie, a w chwilach wolnych