Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/284

Ta strona została uwierzytelniona.

pęknąć musi. Jest to nieodwołalnem i każdy z nas to czuje!
Piotr mówił z silnem przekonaniem, jak mówią i za dni naszych i będą mówili po koniec wieków, ci wszyscy, którzy przypatrują się wzrokiem krytycznym, pierwszemu lepszemu rządowi.
— Powiedziałem im to w Petersburgu z całą otwartością...
— Komu?
— Czyż nie wiesz? Księciu Teodorowi, no! i reszcie... Niech idą o lepsze cywilizacja z uczuciem miłosierdzia, dla wszystkich potrzebujących takowego. Rzecz nader piękna, ale jak obecnie nie wystarczająca. Teraźniejsze okoliczności wymagają czegoś więcej!
Rostow niecierpliwił się coraz bardziej. Miał już wybuchnąć i odciąć ostro Piotrowi, gdy spostrzegł nagle bratanka swojej żony.
— A ty co tu robisz? — krzyknął gniewnie.
— Proszę, zostaw go! — wtrącił Piotr ująwszy chłopaka za rękę. — Powiedziałem im nawet o wiele więcej — rozwijał dalej swoje teorje ulubione. — Gdy widzimy, że struna przeciągnięta pęka, gdy wisi nam nad głową na włosku katastrofa nieunikniona, niby miecz Demoklesa, powinniśmy się skupiać, aby stawić mężnie czoło ogólnemu, społecznemu przewrotowi. Co tylko dotąd zachowało się zdrowem na duszy i ciele, przyciągają ku sobie owe sfery. Lecą tedy niby ćmy ku światłu, aby zginąć marnie w płomieniach. Wszyscy psują się tam z gruntu. Jednych gubią rozwięzłe kobiety, drugich carskie fawory, zdobyte pochlebstwem nie prawdziwą za-