Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/288

Ta strona została uwierzytelniona.

bowiem dysputować tak zawzięcie i rozmowa toczyła się dalej, w tonie spokojnym i przyjacielskim.
Gdy się rozchodzono, Mikołko schwycił Piotra za rękę, blady z wzruszenia i z oczami pałającemi ogniem gorączkowym.
— Wujciu — szepnął głosem stłumionym i urywanym. — Ty, ty wierzysz w to, co... co... Gdyby mój tatuś żył, czy byłby podzielał twoje zdanie?
Spojrzał badawczo na chłopaka, zrozumiawszy w lot jak musiał pracować jego umysł młodociany nad rozwiązaniem kwestji tak zawiłej, podczas całej ich rozprawy. Przypomniawszy sobie o czem mówiono, żałował teraz na prawdę, że pozwolił zostać z nimi dzieciakowi.
— Tak sądzę — bąknął wymijająco, mocno zafrasowany i wyszedł.
Mikołko zbliżył się zadumany i spostrzegł teraz dopiero, jakiego dopuścił się spustoszenia na biurku Rostów. Stanął cały w ogniu, bełkocząc w trwodze piekielnej słowa urywane:
— Przepraszam... bardzo wujcia przepraszam!... Sam nie wiem co mi się stało!... Nie zrobiłem tego naumyślnie... — ręką zaś wskazywał pióra podgjęte i lak połamany.
— Dobrze, już dobrze! — bąknął Rostow, hamując się w gniewie ile możności. — Nie powinieneś był w ogóle tu się znajdywać, to nie było miejsce dla ciebie! — Rzucił pod stół szczątki połamane i wyszedł za Piotrem drzwiami trzasnąwszy.
Panowie wrócili jeszcze na świeży czaj do sali jadalnej, ale nie rozprawiano więcej ani o polityce, ani o