Strona:Liote.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.
— 176 —

— To nie chodzi, Jaguś — zeby cie nie zbili.
— A może nie obacom — szepcze ona i ukradkiem do okien popatrzy. Nikogo nie widać. Zgrzyt piłki stolarskiej z izby dochodzi.
Jedna chwila wahania — wreszcie biorą się za ręce — lecą.
Gdzie choina porasta na wzgórku piaszczystym, krzyż ogromny u spróchniałej podstawy złamany wichurą i obalony, leży, ramię jedno w bielutkim zagrzebawszy piasku. A Pan Jezusek na skrzyżowaniu ramion maleńki, z blachy, zczerniały, pogięty. Wokół ludzi gromadka.
Dzieci nieopodal przycupnęły i gwarzą:
— Co tera bedzie, Jaguś?
— Z cem?
— Z kzyziem. Pan Jezusek nie mogą na ziemi lezyć.
— To postawiom jak było.
— A nie postawiom, bo to drewno znowuj sie psełomi.
— Skąd wis, mądralo?
— Psełomi sie, wim.
Pomilczą, pomilczą.
— To chodźma syski zbirać.