zjednały, te z osobna, parkami po brzegach błonia usiądą.
Już i kółek różnych tworzy się wiele. Oto murarze, gdzieś niedaleko zatrudnieni, prosto od roboty, w wyżartej wapnem odzieży, porzucali się na trawę, wpierw buty swe obielone, stwardniałe, spękane, gniotące pozzuwawszy. Na suchym, poznać, są ludziska te wikcie; flasza obeszła koleją, chlebem się połamali, do chleba kadryl czarny lub okrawków mając garść w papierku — jeśli nie post. Parę kobiet z nimi — nie robotnice to, coby wespół przy mularce robiły, i nie na ślubne życia towarzyszki wyglądają, ot — przyjaciółki łatwe do pozyskania, czepiające się ich zarobku i skore do udziału we flaszy. Szczęki pracują, usta mlaskają, czasem śmiech się ozwie krótki, gardłowy, urwany.
Gdy głód trochę przymilkł, baraszkować poczynają; kobietom dostają się pieszczoty — silna dłoń sięgnie do karku, chustką osłoniętego, palcami twardymi uchwyci, ściśnie.
— Puszczaj — taki synu...
Jeszcze nie wyrzekła, a już głowę ma do murawy przytłoczoną. Jeden dusi, drugi po plecach, czy gdzieindziej dłonią palnie, aż się odgłos palnięcia tego rozejdzie.
Strona:Liote.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.
— 209 —