żości, w zieloności błonia... oh, on pytałby się: «Ktoś jest, co chcesz bym cię kochał? Tylko piękno miłuję, tylko cnotę miłuję».
Dobrze — iż w rozpięciu niebios, w oddechu pieszczotliwym wiosny, w szmaragdowem łąk okryciu — niema człowieka!...
Południe niedzielne schodzi.
Strawa obiednia z mis i talerzy żwawo uprzątnięta; niejedno z dzieciaczysków językiem nawet po talerzu i łyżce zawinęło.
— Nu-że, głodomorki — woła Leonowa na troje swoich starszych: chłopaka ośmiolatka i dziewuszki dwie, bliźniaczki w szóstym roku — będzieta miały zadosyć, czy jeszcze nie. Obaczę-ż ja choć raz jeden kiedy, żebyście wy misę odstawiły bez przyniewolenia a nieoblizaną.
Nie może ta kobieta wyrozumieć, gdzie jadło się w nich podziewa.
Miło, nadzwyczajnie to miło matce — każdej chyba w świecie — gdy dzieci z apetytem jedzą; taka pewnie się nie najdzie,