Strona:Liote.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.
— 234 —

Jeszcze miesiąc temu Agnieszka, patrząc na takie zalecanki, sama by się roześmiała niefrasobliwie. Teraz — gdzie ta niefrasobliwość pierzchła tak odrazu?
To coś, oblewające ponsowością twarze, rozbłyskujące w oczach, zmieniające brzmienie głosu i śmiechu, istniało dotychczas na zewnątrz, zdaleka, nie dotykając jej. Teraz, blizko podszedłszy, zajrzało prosto jej w oczy, Z jednego uścisku ręki wysączyło się, urosło z pobłysków oka i podskoczyło do niej już wielkie, śmiałe, harde, z wołaniem:
I ty nie ujdziesz.
— Ujdę — a ujdę właśnie... — omal że na głos nie zawołała z przekorą.
I gdy o zmierzchu, powracali do domu, nierozmowni, zrzadka tylko rzucając sobie słowo jakieś, Agnieszka przytulona do ramienia matki, usta ząbkami przyciąwszy, powtarzała w myśli te same słowa.


XII.

Z wieczora myśli, na błoniu owym rozbudzone a lęk w niej jakiś niecące, odbiegły ją.