Strona:Liote.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.
— 237 —

w żar obrócona, a twarz musnęła płomieniem.
To było tak dziwne, że Agnieszka zakrzyknąć chciała, podobnie, jak tam, na placu:
— Boli — puścić...
Teraz jednak było to coś silniejszego, niż ręki ludzkiej uściśnienie — coś, zmieszanego z wszystką krwią, owładającego całem ciałem, które odrazu stało się niemocnem. Ani krzyczeć, ani bronić się — tylko oczy zamknąwszy, lecieć w otchłań skwarną, bezwładnie. W ciągu jednej, krótkiej chwili czuła się w mocy nieznanego, w mocy niepodobnej do przełamania.
A gdy ta chwila przeszła — gdy gorąca odpłynęła fala — srom, srom ogromny podstąpił w to miejsce. Drżąca, zalękniona — uczuła zawstydzenie od widoku nagości stóp, gołych rąk, od falowań piersi. Schowała się pod kołdrę, okryta z głową.
Zrozumiała.
To, co lice ludzkie ponsowością oblewa, co brzmienie głosu odmienia, co rękom do uścisków rwać się każe — nie było już nazewnątrz niej, nie zaglądało do oczów. Było w niej samej, weszło w nią.
— Nie ujdziesz mi teraz.