Strona:Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze.djvu/216

Ta strona została przepisana.

warstwą usiadła szarańcza i spędzałem. Nie sądziłem nigdy, żeby mogło tak śmierdzieć tam, gdzie wiele szarańczy razem; mimo wiatru silnie było czuć. Szum był taki, że nie można było rozróżnić dalekiej burzy zbliżającej się coraz bardziej. Teraz już na pewno można oczekiwać jeszcze większej drożyzny, niż jest, ja sobie jednak z tego nic zgoła nie robię, to rzecz Najśw. Matki; Ona radzi o swojej chorej i biednej czeladzi. Opiekowała się dotąd i nadal nie opuści moich czarnych piskląt.
Rozmawiając kiedyś z moimi chorymi, powiedziałem im, że kiedy piszę do kraju, to jest »za morze« (to »za morze« rozumieją dobrze, a Europa, Afryka, Polska i t. d., nie mogą się im w głowie pomieścić i żadnej w tych nazwach różnicy nie widzą), do kogokolwiek np. do ks. Czermińskiego (znają Ojca i pamiętają, choć nazwiska wymówić nie mogą), to nie wyrażam się o nich »moi chorzy«, ale najczęściej »moje czarne pisklęta«. Podobało się to im i bardzo z tego byli kontenci. Teraz sami tak siebie nazywają, kiedy mówią do mnie, tak np. postaraj się Ojcze o to lub o owo dla swoich piskląt; wracaj prędzej do swoich piskląt i t. p. Wiem, że ludzie, poczciwi nawet i religijni, nieraz trochę dziko zapatrują się na rzeczy i często gadają ot aby się gadało, jak u nas mówią — strzelają nie nabiwszy przedtem. Ułomność to ludzka, jak każda inna; ale, jeżeli w takiej gadaninie pokaże się brak współczucia dla nieszczęśliwych, zwłaszcza takich, jak moi chorzy, nie mogę wytrzymać, żeby nie odpalić. Nieraz starałem się przezwyciężyć w tej mierze i zamilczeć, ale ani rusz, muszę odpłacić pięknem za nadobne. Ot niedawno