Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/180

Ta strona została przepisana.

sku w spiżarni, odarty z pięknych swych piórek. Ciotka Marta nie współczuła nawet Florze.
— Musieliśmy przecież mieć coś na obiad dla tego obcego księdza, — rzekła. — Za duża jesteś, żeby robić takie awantury o jednego starego koguta. Prędzej czy później trzeba go było zabić.
— Powiem o wszystkiem ojcu, jak wróci do domu, — szlochała Flora.
— Lepiej nie zawracałabyś głowy swemu biednemu ojcu. On ma i tak dosyć zmartwień. Zresztą ja jestem tu gospodynią.
— Adam był mój, pani Johnson mi go dała. Nie wolno go było dotykać, — krzyczała Flora.
— Nie wrzeszcz tak. Kogut jest już zabity i koniec. Nie mogę przecież obcemu księdzu dać na obiad zimnej baraniny. Mnie inaczej wychowano.
Flora tego wieczoru nie zeszła na kolację, a nazajutrz rano nie poszła do kościoła. Lecz na obiad zjawiła się przy stole z oczami spuchniętemi od płaczu.
Wielebny James Perry miał gładko wygoloną, zarumienioną twarz, sterczące siwe wąsiki, krzaczaste brwi i błyszczącą łysinę. Na pewno nie był przystojny i sprawiał wrażenie człowieka bardzo zmęczonego. Lecz choćby wyglądał, jak Archanioł Michał i przemawiał anielskim językiem, Flora i tak na pewno by go nie lubiła. Uroczyście krajał biednego Adama swemi małemi pulchnemi rączkami z połyskującym brylantem na palcu. Przez cały czas tej ceremonji czynił jowjalne uwagi. Jurek i Karolek zanosili się od śmiechu i nawet Una uśmiechała się blado, sądząc, że tego wymaga