Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/110

Ta strona została przepisana.

— A ty skąd wiesz? — rzucił stalowo.
Ale w nim oberwało się coś nagle. Zachichotał swoim zwykłym śmiechem... I nic już — tylko idjota...
— O jakiś ty śmieszny — mówił.
— Powieś się — rąbnąłem. — Zrobisz jedyny altruistyczny czyn w życiu.
— Aktor z Rozmaitości, aktor z Rozmaitości, hahaha...
— Więc dobrze! śmiej się, idjoto!... śmiej!...
Siadłem przy nim i zacząłem go łechtać.
Dyzio fikał nogami, rękami się bronił, wrzucał mi w uszy rozbawione, bezmyślne rżenia śmiechu...
A tam... w oknie stała pewnie jeszcze Lena i śmiała się z naszego pożegnania... „Pani nie przyjmuje“... Lena i tamten... śmiech idjoty...
— Śmiej się, Dyziu!
Poczułem obrzydzenie do siebie i do idjoty...
— Bydlę! — huknąłem.
Nie wiem: sobie, czy Dyziowi?
Drzwi na klucz zamknąłem i, pozostawiając Dyzia w zamkniętym mieszkaniu, wyszedłem...
Długo szedł za mną po ulicy ten chichot... i Lena... i tamten...
Lena i chichot... tamten i Dyzio...
A ulica wrzała ludzkim mrowiskiem.
Tłumy i Lena... tamten i Dyzio... chichot i ulica...

∗             ∗

Nienawidzę w sobie tego mistrzowskiego grania na strunach ludzkiej wrażliwości. Zgarbiony krzywdami własnemi, przywalony nieszczęsną podłością ludzkiej na-