Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/215

Ta strona została przepisana.

brutalności, gniewu i podniety, zdobyłby ją z pewnością. Pokonana, zmiażdżona byłaby już tylko wierną niewolnicą.
Lecz teraz, mimo, że czuła się silną na mgnienie, poczuła się wobec niego winną.
Spytała:
— Czy pamięta pan naszą umowę w parku?
— Tak.
— A dlaczego pan o niej zapomniał?
— Pani ją złamała, Ireno!
— Może tak, ale właściwie nie... Panu się więcej zdawało...
— Jakto?! Mnie się zdawało?! Tam w altance mnie się zdawało? Mnie się zdawało, że ten robiący anglika tchórz całował ręce pani? Jakto?! — patrzał jej prosto w oczy szyderstwem, gniewem i buntem. Śmiał się: Duma moja została śmiesznie, śmiesznie pobitą. Dałem w twarz człowiekowi, który mi potem przestrzelił rękę, na szczęście nie tą, która go uderzyła, bobym dziś pomyśleć mógł, że to znak tajemny. A pani wie, dlaczego on mi przestrzelił rękę?
— Nie...
— Idąc wtedy do mety, myślałem: on się boi, on kocha życie. I ujrzałem oczy twoje, pani, jak w obłędzie trwogi na nim spoczywały, więc... wypaliłem w powietrze. A on wtedy, tchórz przypomniał sobie o palącym policzku, i zmierzył... dobrze. — Myśląc pod moim adresem: głupcze! masz dumę! Lecz ja drwię z twej dumy. Tak oto zachował się ten bohater, o którego oczy pani trwogą krzyczały!