Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/304

Ta strona została uwierzytelniona.




I.

Trąba, ściśle mówiąc, trąbka pocztyljonowa Froncka Psoty posiadała obok rozlicznych zalet jedną wielką wadę: była za głośna. Chociaż, dmuchając w nią, chłopak hamował wydech, sznurował usta, jak stara kokietka i silił się na dyskretne „piano“, błyszczący instrument, jakby na złość, wydawał krzykliwy, bezczelny, przenikający ton, od którego jamnik Buks dostawał drgawek. Więc skoro tylko Froncek poczynał ćwiczenia, pokojówka wpadała na niego niby pyskata klachula:
— Skońcys, ty Galicjoku?!...
Wynosił się tedy Froncek z niemuzykalnego domu na pola, siadał na murawie i, niby pasterz arkadyjski w rurki piszczałek, dął w złocisty instrument, aż policzki pęczniały mu niby pyzy i oczy poczynały wyłazić z orbit cybulasto. Ptactwo zawstydzone i wszelakie inne stworzenie czmychało wtedy co tchu z sąsiedztwa owego nieznanego zwierza ze złotą, w górę zadartą trąbą.
W dniach popowstańczych, syt bojów, Froncek namiętnie oddawał się takim egzercycjom, nie z miłości dla sztuki, lecz z czystej miłości do krzywoustej Mani, córy kolejarza. Wbita mu ona ćwieka w serce i w głowę jednem zdaniem i jednem wejrzeniem, gdy, mijając go i gromadkę innych karlu-