Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/430

Ta strona została uwierzytelniona.

— To... to nie jest Aussichtsturm... Nic prócz Odry nie widać z góry i... dzisiaj taki chmurny dzień — bełkotał blademi wargami wachmistrz, nie ruszając się z miejsca.
— Nie szkodzi. Chcemy zobaczyć okolicę — powtórzył dobitnie oficer i drzwi rozwarły się natychmiast.
Przez długą chwilę odźwierny poszukiwał kluczy w niskiej izbie, zaczem zamroczony ruszył po wysokich kamiennych schodach w górę. Zatrzymał się w pół drogi na szczyt, pchnął omszałe drzwi i wprowadził ich do ponurej celi. Wskazując na nie wiele większe od szczeliny okno bez szyby, rzekł:
— Stąd zobaczą państwo wszystko co z Wieży tej zobaczyć można.
Oni rzucili okiem najpierw dookoła siebie, jakby oczekiwali w ścianie drzwi gdzieś w głąb wiodących, a potem dopiero przez otwór w grubym murze, co nie uszło uwagi dozorcy. A pies, zlekka w łeb trącony, podniósł nieco w górę czarny swój nos.
— Niech nas pan prowadzi wyżej! — polecił mu porucznik do Saint Laurent wojskowym tonem i strach odmalował się na obliczu dozorcy.
— Tam nic niema! — zapewnił wachmistrz stanowczo i poprawił się. — Tam już nic więcej zobaczyć nie można. Jest na dole nieco zbroi...
— Chodźmy!
Porucznik jął raźnie drapać się po krętych schodach aż u ich wylotu stanął pod oknem, z którego zionął przejmujący ziąb, i czekał na pannę Jadwigę i powolnego dozorcę, który widocznie nie miał chęci trudzić się wchodzeniem jeszcze wyżej. Przystanął o kilka stopni poniżej.
I tam, pod dachem były wprawdzie drzwi, lecz z tego co pokazał on tym przybyszom uprzednio, zdawało się wynikać samo przez się, że nie kryje