Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

przyszłej rozkoszy; raczej smakuje się własny jej urok; bo nie myśli się o sobie, myśli się jedynie o tem aby wyjść z siebie. Mglisto oczekiwana, immanentna i ukryta, doprowadza ona tylko, w chwili spełnienia, do najwyższego spazmu inne wzruszenia zrodzone ze słodkich spojrzeń, z pocałunków tej która jest przy nas. Rozkosz ta objawia się nam zwłaszcza jako wybuch wdzięczności dla naszej towarzyszki, za jej dobroć, za jej wzruszającą przychylność, ocenianą wedle rozmiarów dobrodziejstw i szczęścia którem nas darzy.
Niestety, próżno wzywałem basztę w Roussainville, próżno błagałem ją, aby zesłała ku mnie jakieś dziecię swojego sioła. Błagałem ją, jedyną powiernicę moich pierwszych pragnień na szczycie naszego domu w Combray, w małej ubikacji pachnącej irysem. Widziałem tylko ową basztę w kwadracie uchylonego okna, podczas gdy, wśród bohaterskich walk podróżnika-odkrywcy lub kandydata na samobójcę, wpółomdlewając, torowałem w sobie samym nieznaną i — jak sądziłem — śmiertelną drogę, aż do momentu gdy naturalny ślad, podobny śladom ślimaka, zaznaczył się na zwisających ku mnie liściach dzikiej porzeczki. Próżno błagałem ją teraz. Próżno, ogarniając oczami przestrzeń, drążyłem ją wzrokiem żądnym wywołać z niej kobietę. Mogłem iść aż do kruchty Saint-André-des-Champs:

44