Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

szą doczesnością, przybrała coś ludzkiego i dość wzruszającego. Los jej związał się z przyszłością, z realnością naszej duszy, której była jednym z najbardziej swoistych, najlepiej zróżniczkowanych ozdób. Może nicość jest prawdą i cały nasz sen jest czemś nieistniejącem; ale wówczas czujemy, że owe melodje, owe pojęcia należące do tego snu, musiałyby być również niczem. Zginiemy, ale mamy jako rękojmię owe niebiańskie zakładniczki, które podzielą nasz los. I śmierć wraz z niemi jest czemś mniej gorzkiem, mniej bezsławnem, może mniej prawdopodobnem.
Swann miał tedy rację wierząc, że fraza sonaty istnieje realnie. Będąc w tym sensie czemś ludzkiem, należała wszelako do sfery istot nadprzyrodzonych. Istot tych nie widzieliśmy nigdy; mimo to, poznajemy je z zachwytem, kiedy jakiś odkrywca Niewidzialnego zdoła pochwycić którą z nich; kiedy z boskiego świata, dokąd ma przystęp, zdoła ją ściągnąć, aby zabłysła przez chwilę nad naszym światem. To właśnie zrobił Vinteuil. Swann czuł, że zapomocą instrumentów muzycznych kompozytor poprostu odsłonił ją, uczynił widzialną, wykreślił i uszanował jej rysunek ręką tak czułą, tak ostrożną, tak delikatną i pewną, że dźwięk zmieniał się co chwila, zacierając się aby zaznaczyć cień, wzmacniając się kiedy trzeba mu było biec śladem śmielszego kon-

125