Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/301

Ta strona została przepisana.

ło mi się, że jednak wystarczałoby ujrzeć ją przed sobą, całkiem na biało, z nagą szyją, tak jak ją widziałem w Balbec w łóżku, coby mi dało dosyć odwagi aby ona musiała ulec.
— Skoro jesteś tak poczciwa, że godzisz się zostać trochę aby mnie pocieszyć, powinnabyś zdjąć suknię; to za gorące, za sztywne, nie śmiem zbliżyć się do ciebie, aby nie zmiąć tej pięknej materji, przytem są między nami te symboliczne ptaki... Rozbierz się, kochanie.
— Nie, toby było nieporęcznie zdejmować tutaj tę suknię. Rozbiorę się u siebie za chwilę.
— Zatem nie chcesz nawet usiąść na mojem łóżku?
— Ale owszem.
Usiadła jednak na pewną odległość, w nogach łóżka. Zaczęliśmy rozmawiać. Wiem, że wymówiłem wówczas słowo „śmierć“, tak jakby Albertyna miała umrzeć. Zdaje się, że wypadki są szersze niż chwila w której zachodzą i że nie mogą się w niej zmieścić całe. Niewątpliwie, sięgają w przyszłość przez pamięć którą zachowujemy o nich, ale żądają takie miejsca w czacie który je poprzedza. To pewna, że nie widzimy ich wówczas takiemi jak będą, ale czyż we wspomnieniu nie są również przekształcone?
Kiedym ujrzał, że Albertyna sama z siebie nie całuje mnie, rozumiejąc że to wszystko będzie stracony czas, że dopiero od pocałunku zaczną się ko-