Strona:Marceli Motty - Przechadzki po mieście 05.djvu/182

Ta strona została przepisana.

usiłowania doktora Mateckiego były daremne. Do ostatniéj chwili zachowała jasną przytomność i niezwykłą swobodę duszy, a pojednawszy się z Bogiem, przywołać kazała pensyonarki, aby się z niemi pożegnać, nie zapomniała nawet o sługach i zeszła spokojnie z tego świata, pocieszając, dopóki jéj głosu starczyło, zgnębioną żalem rodzinę, dla któréj do dziś dnia drogą jest jéj pamięć.
Zaraz za domem Łaszczewskich, panie Ludwiku, cały ów róg Wodnéj i Garbarskiéj ulicy tworzy od bardzo dawnych czasów, bo od stu lat bez mała, dominium Leitgebrów, których już czwarte znam pokolenie, a może i piąte zobaczę. Gdy byłem jeszcze małym chłopczykiem, widziałem tutaj najpierw płotem i zwyczajną drewnianą bramą odgraniczone od chodnika ulicznego podwórze, a w głębi tego podwórza kuźnię, któréj Cyklopy w ciągłéj były czynności i nieraz ukazał się między nimi jegomość już niemłody, dość wysokiego wzrostu, silnéj budowy i dobréj tuszy, którego głowa, pod czarnym włosem, miała twarz pełną, rnmianą, z wydatnym nosem i brunatnemi oczyma, spoglądającemi na świat wesoło. Mógł też ów jegomość z zadowoleniem patrzeć przed siebie, był bowiem, w właściwem znaczeniu tych wyrazów, fortunae suae faber, ni przodkom, ni ciociom nic nie zawdzięczał, wszystko sam sobie wykuł, a tacy ludzie dla nas wszędzie i zawsze szacunku godni.
Pan Antoni Leitgeber urodził się — jak słyszałem — trzy lata przed pierwszym podziałem, w Poznaniu, gdzie ojciec jego, prowadząc uczciwie krawiectwo, kupił sobie domek na przedmieściu, przytem kawał roli na Ratajach, z oszczędzonego grosza i prawo obywatelstwa tutejszego uzyskał. Syna, który się trochę poduczył w szkółce u księży, nie chciał do rzemio-