Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

lony nieco, z założonemi za plecy rękoma, w sukmance, z której gwałtownie w ostatnich czasach wyrastać zaczął, obchodził pólko wzdłuż okopującego je rowu, patrząc, czy kret gdzie nie ryje, czy sporysz ziarna nie psuje, czy po ostatnim deszczu woda nie stanęła na dołku. Przez krótki czas mizernej gospodarki swojej nauczył się kłopotać, jak stary, i nie chłopięce myśli chodziły mu po głowie, ale frasunki różne. Żyto wszakże na podziw pięknie szło, równe, gęste, w słomę rosłe, w kłosie pełne, kurzące się w słońcu i w ciszy śniadym, chlebny zapach roznoszącym kwiatem, zrzadka tylko przetknięte ognistym maczkiem i ostróżką siną. Len bujał miękki, kędzierzący się, puszysty, dorodny; kartofle ciemnym, grubym kłem gęsto bodły spulchnioną rolę, a na wysoko skopanych, w łączkę wrzynających się zagonach, seledynowe pióra rozsady podniosły się pięknie po przekropnych dniach kilku, obiecując tęgą kapustę.
Stacha na ten widok przejmowała radość niezmierna; przystawał, to znów przyspieszał kroku, sam sobie prawiąc, jak to i co będzie, rozmyślając zawczasu o tem, jak to onę kapustę wyrzynać, kartofle kopać, len rwać i żyto młócić przyjdzie, aż zagrał w nim śmiech jasny, słoneczny. Śmiech ten wszakże zmarszczył mu twarz, jak u starego człowieka, ściągając mu wyschłą skórę około ust i oczu, a z piersi mu wybiegł razem z ostrym świszczącym kaszlem.
Jak drobne iskry w dogasającym popiele budziła się w Stachu, co czas jakiś, chętka do pustoty do figlów. Zrywał się wtedy lecieć gdzieś, sam nie wiedział