Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

wet; ogarnęła go tylko słabość jakaś, jakaś mdłość w całem ciele, jakiś niepokój wielki. Zaraz mu się też ten pot kipiący w zimny obrócił, a serce ustawało w nim prawie.
Na kosisku się wsparł i przerażone oczy ku krzyżowi podniósł.
— Jezu... Jezu... Jezu... — szeptał świszczącym głosem. — Aby dosiec... aby dosiec...
Spojrzał błędnie po niedożętym dziale, w uszach mu zadzwoniło, jak na rezurekcyą.
— Do matki! — pomyślał, otworzył usta, chciał przemówić, ale nie dobył z nich słowa.
Nagle się zachwiał, czerwona jasność uderzyła mu w oczy.
— Jezu! — krzyknął wielkim głosem, kosę z rąk puścił i na ziemię runął.
— Nie postawaj! nie postawaj!... — ćwierkały tymczasem koniki polne, w grubem, tęgo zwartem, złoto-zielonawem życie.
— Nie postawaj! nie postawaj!... — wołała szara, w kartoflach schowana przepiórka.
— Nie postawaj!... — szeptała drobnym szmerem grusza.
Krzyż tylko stał czarny i niemy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gasło już słońce, kiedy stary Domin rękę od jaskrawych promieni jego nastawił, oczy zmrużył i ku Szafarzowemu pólku patrzył.