Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.

Drżał prawie z niecierpliwości, szczęście biło mu z twarzy pochudłej i wiatrem spalonej.
Więc się pohamować nie mogąc i odpowiedzi Krysty nie czekając, chwycił ją wpół i całował jej usta, jej oczy.
— Hej, Krzysia! Krzysia!.. A toć my znów razem!..
— Razem, Jantochna, razem!..
— To się radujesz, kobieto!..
— Oj raduję się, raduję, mało mi to serce nie pęknie na dwoje...
Przycisnęła ręką piersi i jęknęła zcicha.
Była teraz to blada, to czerwona, oddech miała urywany, krótki, świszczący, spojrzenia niespokojne, ulotne...
Za groblą już byli, w ogrodach, o jakie trzy staja ode wsi.
Wtem Antek syknął.
— Chciałem pośpieszyć, — rzekł, — ale nie idzie!.. Tęgom się sforsował w tej drodze!
Zatrzymał się i nogę rozcierał.
Krysta przełknęła ślinę, miała jakby chwilę wahania.
Aż nagle podniosła ku niemu twarz poszarzałą, jakby w nią kto popiołu dmuchnął, i rzekła bezdźwięcznym głosem:
— To idźże se, Jantochna, wolniuśko, a ja przodem skoczę... Matce powiem...