Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

pani, nagle wydało, że mi ją jakaś wielka, jakaś ciemna moc zabrać chce, i że jej bronić muszę. Tak skoczę do niej, rękami obtulam, ściskam, całuję...
Tom dopiero wtedy, proszę pani, poznała, że choćby wszystkie myśli w inszą stronę ciągnęły — na nic! To serce zawsze z matką jest zrośnięte!
Zadziwiła się matka: Co ty — mówi — córko? A ja: Nic, mamo nic! Tu jest kawa, tu cukier, zaraz zagotuję, to się mama trochę posili...
Rzuciłam się ogień robić, przystawiłam garnczek, matce stołek do pieca przysunęłam, przysiadłam przy niej na ziemi, gotuję tę kawę, a ciągle mi tak proszę pani, czegoś jest, jakby mi się na głowie paliło.
Co gdzie w kąt spojrzę, a po kątach zawsze w stancyi mrok był, to widzę taką skuloną postać, taką szarą, jakby w pajęczyny, precz z głową, z twarzą odziana była, jak wyciąga po matkę taką długą, długą, chudą rękę... taką nagą, szarą, kościstą, precz, przez całą stancyę...
Wpatrzę się w nią, to mi z oczu schodzi, podniosę od ognia oczy — jest!
A matka za memi oczyma też wzrokiem po kątach chodzi. Aż spyta:
— A co ty, córko, tak patrzysz w te kąty? Czy tam co widzisz?
— Nie, mamo, nie! — mówię. Nic nie widzę! Co mam widzieć? Niech mama nie patrzy tam! Niech mama tu na ogień patrzy! Na kawę!...
A matka: