A tymczasem znowu wóz jakiś skręcił do lasu. Właściwie była to buda płócienna, rozpięta ponad dużym wozem, w którym jak w arce Noego siedzieli ludzie dorośli, dzieci, ptaki i zwierzęta pospołu. Ogromny mężczyzna z czarną brodą i takąż czupryną powoził, a z budy coraz to wychylały się jakieś postacie, to młode, to stare, zgrzybiałe z rozczochranemi włosami i wyrzucając gwałtownie rękami, coś sobie opowiadały. Za tym pierwszym wozem jechał drugi i trzeci i czwarty. Przejeżdżali drogą koło lasu, pierwszy woźnica dojrzał leżących pod drzewem, wstrzymał konie i batem wskazał strasznej babie wychylającej się z budy Jurka i jego matkę. Stara chyżo jak kot wysunęła się z wozu i pobiegła we wskazanym kierunku.
Była nawpół naga, łachmany tylko pokrywały jej ramiona i boki, i strzępy jakiejś niby koszuli spadały jej na piersi i nogi. Na głowie miała zawiązaną chustkę, z pod której wysuwały się kosmyki włosów czarnych, twardych jak szczecina. W żółtej bezzębnej twarzy świeciły jak dwa węgle, czarne błyszczące oczy. Czarownica podeszła do pani Żurawskiej i do Jurka i obejrzała oboje, potem chichocząc zcicha wróciła do wozów.
Opowiadała coś w dziwnej mowie, wskazując wciąż w tamtą stronę, aż wkońcu poszło z nią kilku mężczyzn.
Starszy z nich widocznie, ten co prowadził pierwszy wóz, przyłożył rękę do czoła pani Żurawskiej, położył ją potem na sercu i strzepnął