Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/264

Ta strona została przepisana.

— Dlaczego? Jesteś u mnie!
— Daj mi wyjechać! Nie mogę zostać! Mój Boże, on pomyśli, że śmiem mu się narzucać Muszę wyjechać! Czemuś mi nie powiedziała?
— Mówię właśnie. Ależ się uspokój, zastanów. Byłabyś tu, żeby ci groziło co złego — krzywda czy upokorzenie — jak myślisz? Żeby cię nie narazić na spotkanie, nie mieszkasz ze mną razem. Zresztą, on wie, że tu jesteś.
— Zośko!
— I wie, że nie wiesz, gdzie on. Wszystko wie.
— Boże — pocoś mi to zrobiła? Ja nie mogę zostać! Ja nie zostanę! Puść mnie, wrócę do Warszawy!
— Ależ dziecko jesteś. Co przeszło, minęło i nie wróci. Rodziną jesteśmy z nim, czy bez niego. Zaufałaś mi i myślisz, żem ci wróg?
— Nie, nie — tyś anioł, tyś ideał — ale przecie rozumiesz, to ohydne, to bezczelne, to podłe, żebym ja tu była, jakbym mogła mieć prawo jemu w oczy spojrzeć.
— A dlaczegóż, pytam, nie masz mu w oczy spojrzeć? Zdradziłaś go, okryłaś wstydem i hańbą?
— Ty nie wiesz, ty nie wiesz! — wyszeptała.
— Wiem, że to twój mąż, żeście się kochali. Czyś go zdradziła? Kochasz innego?
Kobieta wzdrygnęła się tylko z bezmiernym wstydem.
— Więc nie masz czego ani rozpaczać, ani