Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/303

Ta strona została przepisana.

Rozeszli się. Zośka, wyrugowana ze swej sypialni, została w gabinecie i słała sobie leże na kanapie, gdy wszedł Wacław.
— Słuchajno — rzekł z cicha. — Musimy dla niego pożyczyć sto tysięcy. Trzeba na Ługi i Czahary wziąć bankową pożyczkę — i możemy nie mieć procentu od tej sumy w pierwszym roku.
— To się obejdzie. Ziemia da — odparła spokojnie.
— No i cóż on ci mówił?
— Wdzięczny ci, pokrzepiony. Wytrzyma.
— Ale ja się pytam — o sobie coście gadali?
Zmarszczyła brwi.
— Nie mamy nic do mówienia o sobie.
— Poco udajesz? Kochacie się tyle czasu, że aż nudno. Już wam nic wreszcie na drodze nie stoi — a toby go w mig uzdrowiło — no — i...
— I widzę, żeś dużo z Kasjanem obcował i przejął się jego zapatrywaniami. Nie kochamy się, ani pobierzemy. Możebyś zresztą dał zaschnąć wapnu na katakumbie jego żony.
— Niech będzie uszanowana bogini forma. Ale widzisz — jak się jest szczęśliwym, to człowiek rad widzieć wokoło szczęśliwych.
— Mnie przynajmniej do szczęśliwych nie zaliczaj.
— No, to podziękuj mi za moją jazdę do Łasicka i dobranoc. Nie masz do mnie zaufania,