Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/307

Ta strona została przepisana.

— Cóż jeszcze słychać?
— Ot dzieci przybywają, jak co roku o tej porze. Zawsze się tego z lata nazbiera, a jak błyśnie wiosna, to piszczy z gąsiętami po chatach.
— Może i u ciebie?
— A jest bestja, jak byczek od młynarskiej krowy. Onegdaj przybył. Z tego racji to i ten retman mi umknął.
— Państwo zdrowi?
— Czy oni starzy, żeby chorować. Młodej pani to będzie, co mojej Likcie, pan to ciągle w drodze, a panienka, jak zawsze w robocie, bo to Mirona zabrali do Łasicka, to teraz na nasze dwa dwory my tylko dwoje z panienką, bo pan jak w domu, to tylko żonki patrzy i pilnuje. A już najgorsze utrapienie zimą, jak pomuruje lód drogi, to te ziemne pany już wody się nie boją i wleką się w gościnę. Jak się do nas zatrawili, to było choć żelaza staw, jak na lisy. Te dwa braty i stary Wilszyc i jakieś cudze nawiózł pan Lolko — kawalery do panienki. Jeden to taki smolny był, że co tydzień — jest. Tak mi zhydł, bo to właśnie wtedy siano trza dzielić — a to jemu służ. Mówię do panienki: przeprowadzę go na pohybelnickie wyżary, choć skąpię w torfie, to ostygnie. Nie pozwoliła — tak ja go kiedyś — przeprowadzając na prostki, wziął na gadanie, i taki przekonał, że do nas nie jego ścieżka.
— Kto to był?