Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/123

Ta strona została przepisana.

— To nie mój zarząd, ale twój!
— Mogę ci go ustąpić z przyjemnością.
— A i owszem! Jutro postrzelam cały drób, a dziewki rozpędzę na cztery wiatry.
— Możesz choć na sześć.
— Mogę? Dziękuję!
Poszedł dalej i trzęsącemi się ze złości rękami zdjął strzelbę ze ściany. Mruczał z pasji, ustępując z placu walki na słowa.
— I to na chrzcie nazywają Aniele, Róże, Emilki, Łucje! Jabym je nazwał... jabym je nazwał!...
W tej chwili za jego plecami stanęła panna Jadwiga.
— Panie Stanisławie! — zawołała.
Obejrzał się. Trzymała w ręku talerz purpurowych malin.
— Może to dla mnie? — spytał i uśmiechnął się.
— Dla pana.
— Dziękuję pani! Kurzu mam pełne płuca. Tfu, taki upał!
Postawił strzelbę i połykał z rozkoszą jagody.
— Ale ja mam i prośbę do pana.
— No, no! Pewnie konia na spacer?
— A właśnie! Ale najgorszego, fornala.
Opowiedziała mu projekt. Już się śmiał szeroko, jowialnie, zupełnie udobruchany.
— Jest, jest ślepa klacz z hreczką. Zaraz, zaraz, każę ją zaprząc do wozu, słomą wysłać drabiny i Jaś niech wiezie. A wie on drogę do Ługów? No, nic, ja mu ją rozpowiem.
I śmiejąc się, poszedł, wypróżniwszy talerz z malinami. Pani Aniela tymczasem posłała lokaja po szafarkę, a pokojówkę po ochmistrzynię i narzekała na grubijaństwo męża. Co prawda, w duchu żal go jej były, że spragniony, żal było też pszenicy, ale nie może przecie pozwolić się postponować i brutalizować. Dostał za swoje!