Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

straszny w tej obciętej ręce, czuł każdy staw, każdy palec — dyszał w męce.
Nagłe drgnął. Zgrzytnął klucz w zamku, weszła Mańka. Spojrzała na niego, musiał być bardzo zmieniony, bo wykrzyknęła:
— Co wam, tatku? Chorzyście?
Sama była blada, oczy miała czerwone.
Chciał przemówić, ale zrazu nie wydało gardło dźwięku, odchrząknął.
— Tam leży list do ciebie — i pieniądze.
Obejrzała się żywo, chwyciła papier, czytała dysząc.
On patrzał na nią, jakby jej dawno nie widział.
Skończyła, stała chwilę jak skamieniała i naraz zajęczała dzikim głosem, porwała się za głowę, skoczyła do okna, zaczęła się z niem szamotać, by otworzyć. Zerwał się i dopadł, gdy chciała skoczyć w próżnię. Przytrzymał ją, szamotała się rozpacznie.
— Puśćcie! Ja nie chcę! Ja nie chcę! — bełkotała.
Ledwie zdołał ją odciągnąć i utrzymać.
Wreszcie zemdlała i jak martwą zawlókł na łóżko.
Ocknęła się ze spazmatycznem szlochaniem.
— O Jezu! O Jezu! — powtarzała wśród łkań.
Stał nad nią, wreszcie położył rękę na głowie.
— Cicho! Opamiętaj się! Nie krzycz! Chcesz żeby ludzie się zbiegli! Cicho! Gadajże! Od kogo ten list? Za co ci on grozi! Coś zrobiła? Kto to taki?