Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/114

Ta strona została uwierzytelniona.

Westchnął w duchu na rozkaz pakowania, ale się ze zdaniem nie ośmielił i ruszył na kolej. Po godzinie nie było Wentzla w stolicy. Schöneich zaspał tego dnia — po śniadaniu kazał się wieźć do przyjaciela. Widmo Polski nie dawało mu spokoju.
— Pan hrabia wyjechał — oznajmił mu szwajcar.
— Co? Gdzie? Z kim?
— Z jakimś młodym, nieznajomym panem. Do Poznania, z kuframi.
Schöneich zagwizdał przeciągle.
Entwischt! Źle! Trzeba wziąć hrabinę do pomocy! Es wird zu arg!
Po chwili meldował się w pałacu hrabiny Aurory. Na głowę Wentzla zbierały się gromy najsroższe, bo z rąk kobiecych. A on ich ani przeczuwał!