Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Po nich siostra pańska — to antypody... Może głowę zawrócić, do szaleństwa popchnąć.
Jan wytknął z pod kołdry głowę, popatrzył bystro na mówiącego i znów ją schował.
— Nigdy tego nie pojmę. Ideałem kobiety jest dla mnie Cesia Żdżarska — zamruczał.
— Czy to przyjaciółka ranny Jadwigi?
— A coś w tym rodzaju. Koleżanka z pensji... Także antypody. Choć sądzę, że do Niemek niepodobna. Poznasz ją, hrabio, na kuligu, bo przecie spędzimy razem ostatki karnawału.
— Naturalnie. Nie wyjadę inaczej, jak właścicielem Strugi.
— W takim razie zdaj pan na mnie ten interes. Już ja dam radę Adamowi.
— Dziękuję serdecznie za pomoc i życzliwość.
— Ach, drobiazg! Czy pan już gotów? Niech nam dają śniadanie. Zaraz poślę po Urbana, a po obiedzie odwiedzę ten obraz Toggenburga.
Wedle programu, Wentzel został na resztę dnia z damami.
Pani Tekla robiła wełniane kaftaniki dla dzieci z ochronki; panna Jadwiga, mało mieszając się do rozmowy, poprawiała piśmienne zadania swych uczennic.
Hrabia, wśród ciągłej krytyki i gderania, opowiadał swe życie.
Nic jej się nie podobało: że przeszedł gimnazjum — źle, że skończył kurs prawa — niepotrzebnie, że wstąpił do wojska — głupio.
Nareszcie przyszedł najcięższy obrachunek — teraźniejszości.
— No, a teraz co porabiasz?