Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/154

Ta strona została uwierzytelniona.

hrabiny Mielżyńskiej snuło się ze trzech aspirantów; koło Stasi Janiszewskiej siedział narzeczony; a na dobitkę balowej biedy, dowodzący tańcami Stefan, zapomniał o bożym świecie, zapatrzony w błękitne oczy panny Okęckiej.
Oprócz nich został jeszcze Głębocki, zgarbiony, kwaśny, wpatrujący się uparcie w malutki pantofelek Jadzi, która rozmawiała z panią domu o kuligu i nawet nań nie zważała, i z tuzin starszych dam na kanapie.
Muzyka grała, grała, wreszcie ucichła, bo nikt nie tańczył.
Na tę nagłą przerwę obejrzeli się wszyscy; pani Tekla pierwsza, jako czujny pasterz, poszukała swej trzódki.
Jadzia, wierna Jadzia, była blisko, Jaś trochę na ustroniu, ale też obecny; zato Niemca ani śladu, ani znaku.
Złe przeczucie ogarnęło staruszkę.
— Co to, nikt nie tańczy? — zapytała pani Żdżarskiej.
Gospodyni poszukała oczami syna.
— Stefanie, co to muzyce? — zapytała.
Młody człowiek porwał się jak oparzony.
— Aaaa... panowie! Do mazura!
Ale panów nie było wcale.
— Grać! — krzyknął muzyce, a sam zniknął za drzwiami do gabinetu.
Pani Tekla podreptała do Jasia.
— Czemu nie tańczysz? Gdzie Wacław?
— Co za Wacław? Zglinic? Albo ja wiem? Wyszedł.
— Ależ bredzisz! Pytam o naszego Niemca.