Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/165

Ta strona została uwierzytelniona.

— Postaramy się, że nie — uśmiechnął się Wentzel, oglądając się za panną Jadwigą, która ubierała się z innemi panienkami.
Narzucił na siebie palto i w lakierkach pobiegł szukać „Farysa“.
Sanki były minjaturowych rozmiarów, koń — węgier czystej krwi. Zebrał Wentzel lejce, odprawił furmana i wpadł jak wicher przed ganek.
Jadzia wyszła, eskortowana przez tuzin panów. Polecieli.
Noc była księżycowa, mroźna, cicha. „Farys“ rwał się naprzód; pomimo to wszyscy ich wyprzedzali, śmiejąc się i trzaskając z batów. Kulig się wydłużył jak wielki wąż — na przodzie „Orlika“, w końcu „Farys.“
— Czy jedziemy za konduktem? — ozwała się Jadzia. — Pan hrabia zły automedon. Proszę puścić wolno cugle.
— Powozić umiem, ale podoba mi się tak jechać. Los nie dał dziś pani przodować z „Orliką“, ale być na szarym końcu z nienawistnym Prusakiem.
— Był to niesmaczny figiel pański i Jana, za który istotnie dość miernie jestem obowiązana.
— Dlaczego? Com pani zawinił, że mnie pani tak okropnie nienawidzi?
— Mówiłam panu już kilka razy, że to jest pańskie przywidzenie. Nie wyróżniam nikogo, ani w łasce, ani w niełasce.
— W takim razie, dlaczegóż pani nie rada z figla?
Po raz pierwszy nie znalazła odpowiedzi. Milczeli chwilę.
— Czy pan nie myśli pośpieszyć?
— Nie, pani, bo mam coś do powiedzenia.
— Możeby to odłożyć na stosowniejszą chwilę?