Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/178

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie była zdolna zachować dzisiaj swego chłodu i spokoju. Potrzebowała ciszy, samotności i medytacji, by się z sobą samą porozumieć.
Po raz pierwszy w życiu opadły ją jakieś wątpliwości, skrupuły, była okropnie z siebie niezadowolona.
Inna, w jej wieku, zwierzyłaby się koleżance, poradziłaby się babki, wynurzyłaby przed kimś swą zgryzotę. Jadzia powiernic nie miała, a wszelkie swe smutki i radości przywykła była znosić sama, nie wtajemniczając nikogo.
Miała wstręt do gadulstwa i spowiedzi światowej. Była niesłychanie nieufna, dzika i skryta. Zdawało się jej, że wyznać swe uczucia — to wystawić się na śmiech i pogardę; miała to za nie do darowania błąd i słabość.
Tajemnic swoich nie udzielała nikomu, ale też nie zdradzała nigdy cudzych zwierzeń; nawet ukochany brat, Jaś, nie mógł żadną miarą wydobyć z niej tak ważnej dla niego wieści: czy Cesia Żdżarska da mu nareszcie harbuza, czy rękę.
Jechała tedy Jadzia zasępiona, tocząc duszny kompromis, gdy wtem na zawrocie ujrzała tuż przed sobą spienione łby łysych kasztanów Jasia.
— Mijaj! — zawołała na furmana.
— Stój! — krzyknął Jaś, wyskakując z sanek.
Wyglądał promieniejący. I Wentzel wysiadł też. Zbliżyli się do niej obadwa.
— Nie zatrzymuj, bo się spóźnię! — rzekła, podając obu rękę na powitanie.
— Zaraz, zaraz! Tylko zgadnij, kto ja jestem?
— To ci patrzy z oczu. Narzeczony Cesi.