Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/181

Ta strona została uwierzytelniona.

Szanowny swat wynalazł jakąś usterkę w zaprzęgu i zwerbował furmana na ziemię. Obadwa majstrowali coś przy chomontach.
Wentzel spojrzał w tamtą stronę i oznajmił spokojnie:
— Coś się popsuło.
Zbliżył się znowu, oparł o drzwiczki budy i, wpatrzony w nią, opowiadał swobodnie ostatnie chwile balu i zaręczyny Jasia.
Jadzia wsunęła się w głąb powozu i słuchała, milcząc. Wszyscy się na nią sprzysięgli, nawet brat, zatopiony nad uszczerbkiem uprzęży. Czuła, że ta reparacja była umyślną, a uszkodzenie fikcyjnem, — ale cierpiała, nie dając nic poznać po sobie.
— Panna Celina jest ślicznem, uroczem stworzeniem — mówił Wentzel, — i, jak wszystkie Polki, kryje niespodziankę w sobie. Z pozoru trzpiot i swawolnica, myślałby kto, bańka mydlana lub wesoły śpiewający ptaszek. No, i złapałem się na pozór jak fryc. W polce mówię jej żartem: „Jak można gniewać się na Jasia? Taki ładny, wesoły chłopak, trzeba go kochać.“ Oburzyła się okropnie: „Pan myśli, że go trzeba kochać tylko, że ładny i wesoły? Jego trzeba kochać, choćby był straszydło, bo on dobry, poczciwy, prawy i wierny! Pan mnie ma za lalkę!“ Zuch dziewczyna! I ją za to samo ubóstwiać trzeba. Żebym miał wolne serce, tobym zazdrościł Janowi takiej kochanki.
— Po polsku się mówi: ukochana! — zauważyła Jadzia.
— Ukochana! — powtórzył zcicha, jakby się uczył tego wyrazu — ukochana!
Dziewczyna zmarszczyła brwi, wyjrzała.