Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/186

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak wszystko — widziała i ich pożycie w gderliwych kolorach.
— Będą bąki zbijać, zobaczysz! — powtarzała.
Pod wieczór w głowie Jadzi uspokoiło się. Powzięła stanowczy zamiar. Doszła do porozumienia z sobą — wiedziała, co jej czynić wypada.
Na herbatę zjawili się młodzi ludzie. Jan wsunął się na ostatku, z niepewną miną, wątpiąc w dobre przyjęcie swej nowej godności, hrabia — ze zwykłą swą konwencjonalną swobodą. Człowiek ten umiał po swojemu panować też nad swemi wrażeniami. Był wytrawnym światowcem.
— Przedstawiam babci winowajcę! — ozwał się wesoło. — Ten pan zapala pochodnię hymenu.
— Wiem, wiem! Od czterech lat wisiało to nade mną, jak miecz Damoklesa. Tracę towarzysza zimowych wieczorów i pomocnika.
— Ofiaruję się na niegodnego zastępcę.
— A za jaki miesiąc sam w jego ślady pójdziesz.
— Niech Bóg broni! Ślubuję celibat, a jeśli go złamię, to żonę będę trzymał w Marjampolu.
— Co? Niemkini pod moim dachem! Tego moje oczy widzieć nie będą! — oburzyła się.
— Na cóż koniecznie Niemka! — wtrącił Jan — Może być Francuska, Włoszka, Hiszpanka.
— Nie ciekawam, nie ciekawam. Kiedyż twój ślub?
— Po Wielkiejnocy, w maju. Cesia wesela nie chce świetnego. Postanowiliśmy sumę, coby to kosztowało, użyć na jaki pożyteczny cel.
— Na kościół w Brodnicy. Ja radzę! — rzekł z uśmiechem Wentzel.