Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/188

Ta strona została uwierzytelniona.

— Owszem i wprędce. Mam kilka spraw do zakończenia.
Zamilkł, zmarszczył się i potarł markotnie czuprynę.
— Jakże ci się ze mszą udało, Jadziu? — zagadnął Jan, mrugając filuternie.
— Modliłam się, by cię nie opętał szatan chytrości i podstępów — odparła wesoło.
— Oho, tak źle z moją prawością stoi! A ja za ciebie się modliłem, że cię nie ogarnął anioł stróż cnót teologicznych.
— To też i ogarnął i dał mi sposobność wprawy bom spotkała pana Głębockiego.
— Graliście w domino?
— Nie, dla osobliwości, rozmawialiśmy.
— Musiałaś to uważać za popielcową pokutę!
— Pan Głębocki jest to dziwny człowiek — zauważył Wentzel. — Chciał, bym mu odprzedał Strugę. Myślałem...
— Że się wściekł! — podchwycił Jan. — Wspomnicie moje słowo, że to się z nim stanie pewnego pięknego poranku. To złość anormalna!
— Nie wiedzieć co! — zawołała pani Tekla. — Chociaż on istotnie miewa miny okropne. Jabym go się bała.
— I ja też nie rozumiem odwagi Jadzi. Ciebie pierwszą zadusi w paroksyzmie.
— Jezus, Marja! Co ty pleciesz! Ja, doprawdy, Jadzi nie dam za niego. Niech się ta choroba jakoś wyklaruje. Kto wie, co to jest. Jego stryjeczny dziad był furjatem.
— A co? Widzi pani! To dziedziczne. Ja nawet czytałem, że obłąkanie nie idzie w prostej linji, ale tak jakoś zygzakiem.