Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/196

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jest! Jest! — zawołała pani Tekla. — Słuchajcie: „Osoby, dotknięte obłędem, podlegają urojeniom i melancholji, wzrok suchy, niepewny, zachowanie niespokojne, ponure...“ Czy nie tak jest?
— Zupełnie! — potwierdził hrabia.
— Dalej: „okazują niechęć do ludzi, widzą w nich wrogów, unikają towarzystwa, szukają samotności, nie lubią pozostawać w miejscu...“
— Tak, tak! Znajdzie się i to — potakiwał Jan.
— Dalej słuchajcie: „pierwszemi ofiarami furji bywają najbliższe osoby: służba, doktorowie, krewni, przyjaciele...“
Tu pani Tekla urwała czytanie i popatrzała na swe otoczenie; zgroza zabiła jej mowę.
— Śliczna awantura! — ozwał się Jan. — Ja mówiłem, że Jadzia pierwsza odpokutuje.
— Tak, tak! — wydobyła z gardła staruszka. — Trzeba Jadzię wybadać, czy nie spostrzegła czegoś podobnego; ona bo jest skryta, aż strach! Jadziu, powiedz...“
Ale Jadzi nie było. Cichutko wyślizgnęła się na wstępie czytania, przeczuwając biedę. Gdzieś z dalszego salonu dolatywały akordy jej muzyki. Ani dbała o swą straszną przyszłość.
Hrabia ruszył się żywo.
— Może poprosić pannę Jadwigę? — ofiarował się.
— Et, nie trzeba. Ja i tak nie dopuszczę do tego nieszczęścia. Zabronię i basta! Albom jej nie matka?
— Dziękuję — rzekł Jan — a ja jej wyswatam męża i basta! Albom nie brat? Chodźmy tymczasem słuchać muzyki. Zabierz, Waciu, to in folio — i dodał ciszej: — oprawisz je kiedyś w złoto, bo ci będzie lepszym swatem, niż ja. Głębocki caput!...