Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/198

Ta strona została uwierzytelniona.

tęsknoty; po kilku westchnieniach ozwała się do cichej towarzyszki:
— Gdzie też się teraz Wacio obraca? Żeby nie chory czasem? Tyle czasu niema listu.
— Może do Jasia pisał — odparła Jadzia.
Słowo to było lontem pod minę prochową. Cały dzień staruszka chodziła od okna do okna, wyglądając wychowańca; gdy wrócił wieczorem, od progu pytała już o list.
— Miałem wczoraj — oznajmił.
— I cóż? I cóż? Czy zdrów?
— Kiedym go jeszcze nie otworzył.
— Co? Czyś oszałal? Pokaż mnie; ty pewnie i czytać zapomniałeś, mazgaju.
— Tak dalece nie; odczytam i powiem, jeśli co będzie ciekawego.
— Gdzież list? Skąd? Z Berlina?
— Listu zapomniałem w Olszance.
— To poślij! Kara boska z tą młodzieżą!
Jan kłamał; list odczytał, ale się treścią nie mógł z babką podzielić. Zato, gdy się znalazł na chwilę z Jadzią, oddał jej odezwę.
— Przeczytaj sama — szepnął, a tymczasem niby posłał kogoś do Olszanki i uspokoił staruszkę, że kiedy Wenzel pisze, to przecie zdrów i cały.
Jadzia odczytała list w samotności swej izdebki. O ile ortografja była haniebna, o tyle treść szczera i serdeczna.
„Kochany Jasiu! W życiu swem całem nie pracowałem tyle, co przez te dni kilka. W Berlinie byłem dzień jeden — tyle tylko, by popalić wszystkie miłosne bileciki, pamiątki, pukle włosów i t. p. śmiecie, a ich autorki i właścicielki wysłać do wszystkich djabłów.