Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/207

Ta strona została uwierzytelniona.

na myśl o tem przejściu i, niedość na tem, czuła się w obowiązku wtajemniczenia w swe postanowienie pani Tekli. I to także nie mogło się odbyć bez burzy. Staruszka dreptała po gospodarstwie i była tak zajęta i poirytowana jakąś niedokładnością, że straszno było zbliżyć się do niej. Wyglądała jak przeładowana maszyna elektryczna. Pod wieczór, gdy minęła godzina przyjazdu konkurenta, Jadzi spadł jeden ciężar z duszy — skupiła wszystkie siły do rozprawy z panią Teklą.
— Czy będziemy czytać, babciu? — spytała.
— Poczekaj, mam z tobą do pogadania. Chodźno, siądź bliżej. Ot tak! Cóż ty sobie myślisz z Głębockim?
Jadzia oniemiała z podziwu. Pani Tekla miewała chyba jasnowidzenia.
— Dlaczego, babciu? — spytała.
— No, tak. Trzymasz go przy sobie, zachęcasz, tolerujesz, gadacie całemi godzinami... Do czegóż to podobne! Czy ja mu mam dać odprawę nareszcie?
— To babcia nic nie ma przeciw zerwaniu słowa?
— Ja? Ja? Ty od pewnego czasu zupełnie pamięć straciłaś. Przecie jeszcze w karnawale mówiłam, że ciebie za warjata nie oddam. Nie na tom cię chowała. Czegóż czekasz? Powiedziałam: nie, i nie pozwolę. Nawet nie proś darmo. Jutro sama powiem Głębockiemu, żeby sobie szedł gdzieindziej. Chyba się wykradniesz z nim!
— Ja! — zaśmiała się panienka mimowoli — Alboż mnie źle w Marjampolu? Gotowam na wieki zostać.
— At, kto tam zbada twoje amory! Ale co Głębockiego, to sobie wyperswaduj. To warjat i basta! Niech tu nie jeździ, bo może się stać nieszczęście.