Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/211

Ta strona została uwierzytelniona.

— Panie Adamie — zaczęła — mam pana prosić o coś.
— Co pani rozkaże?
— Niech pan nie zachowa do mnie urazy i daruje to, co powiem.
Głębocki cofnął się o krok, zzieleniał, usta mu drżały.
— Nie potrzebuje pani ani prosić, ani przepraszać. Chce pani, bym zwrócił słowo i pierścionek...
Niesłychaną siłą woli hamował się. Nawet pani Tekla nicby mu nie miała do zarzucenia. Imponował swą olbrzymią potęgą charakteru.
Powoli zdjął z palca pierścionek, położył na stole.
— To ja dziękuję pani za szczerość. Spodziewałem się tego oddawna. Trzeba było uprzedzić. Większy honor zrywać samemu. Byłem podły, kochałem. Ha, trudno! Gdzie mnie mierzyć się o dziewczynę z tym pruskim szpiegiem! Na co innego może mu sprostam! Czekajmy!
— Zapomnijmy lepiej — odparła Jadzia.
— Ja nie zapominam!
— To zemścij się pan na mnie. Przecież ja zawiniłam. Pocóż ma cierpieć niewinny za to, że ja pana nie kocham tyle by zostać żoną? Gdzież sprawiedliwość, panie Głębocki?
— Sprawiedliwość tam, gdzie ból! — zamruczał.
— Jam panu zadała ból. Gotowam znosić pana zemstę.
— Ja też i na pani się zemszczę. A teraz żegnam. Załatwiliśmy interes. Zostały rachunki, które podsumujemy później. Życzę pani pomyślności.
Wstał, skłonił się przed nią. Podała mu pierścionek, potem rękę.