Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/227

Ta strona została uwierzytelniona.

— I ciebie mi brakło — wyznała nareszcie. — Może już zostaniesz dłużej teraz. Cóż tam w twoich dobrach słychać?
— Trochę porządniej, z łaski nauk babci. Zmieniłem cały zarząd; tonąłem w rachunkach i sprawozdaniach, ledwiem wybrnął. Ciężko próżniakowi pojąć pracę. Tylko w Strudze porządnie. No, ale teraz, jeśli babcia zechce ściągnąć egzamin, wiem, ile obrotu, obszaru, dochodu i kosztu mam w swem posiadaniu. Powiem nawet na ile mnie okradano corocznie.
— Zuch z ciebie! Może się ustatkujesz kiedy. Możeś się zakochał, broń Boże?
— Zakochany byłem, jestem i będę! — odparł, patrząc na wchodzącą Jadzię. — To mój stan normalny, chroniczna choroba.
— A to dopiero bieda z tą miłością! Popatrz na Jasia, to się wyleczysz. Idjota zrobił się z chłopca. Ani do tańca, ani do różańca. Nos mu trzeba ucierać. A Jadzia! Myślałby kto, że lepsza! — machnęła ręką.
Wentzel podniósł głowę. Panienka niecierpliwie zmarszczyła brwi, ale się nie broniła. Słuchała swej krytyki w milczeniu, wyglądając przez otwarte okno na dziedziniec.
— Ta zima dała mi się we znaki — opowiadała staruszka, krzątając się około herbaty. — Oboje moi pomocnicy pofiksowali i basta. Jasia trzeba było karmić gwałtem, bo i o temby zapomniał; a Jadzia, jakem kazała zerwać z tym warjatem, uderzyła w płacz i spazmy. Było kogo żałować! Ledwiem na niej wymogła zwrócenie słowa. Od tej pory osowiała i ona. I czego? Ledwie Głębocki wyjechał, zjawiło się trzech konkurentów. To dopiero upodobanie do furjata!