Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/229

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale zabity nie wróci! — zamruczała.
— Zabity może będzie szczęśliwszy.
— Jeśli nikogo po sobie nie zostawi, pewnie! — odparła.
— Pocieszą się! — zaśmiał się ironicznie.
— Nie zgadzamy się w tem zupełnie, panie hrabio. Zazdroszczę panu łatwej pociechy i spokoju.
Oparła łokcie na uszaku i ukryła główkę w rękach. Brylancik na jej palcu migotał tysiącem iskier. Wentzel przypomniał sobie, że ten pierścionek widział u Głębockiego. Zagryzł wargi.
Nie rozumieli się wcale. Serca biły do siebie, a słowa rozdzielały ich coraz bardziej. A swat gdzieś gruchał na drodze i zapomniał o swej roli.
— Cóż wy tam robicie na przeciągu! Chcecie dostać paraliżu! Herbata gotowa. Musicie być okropnie głodni po spacerze. Zamknij, Waciu, okno.
Zasiedli do posiłku, ale żadne nie tknęło przysmaków, zastawionych przez staruszkę na cześć powrotu wnuka. Potem gwarzyli, siedząc we troje na ogrodowym ganku, ale rozmowa się nie kleiła.
— Pewnieś zmęczony? Idź spać — rzekła wreszcie pani Tekla.
Zgodził się i na to, ale zasnąć nie mógł. Przewracał się na posłaniu i wzdychał, oczekując Jasia. Nareszcie około północy gończe psy faworyty zaczęły w sieniach skomleć radośnie. Chrząstkowski wszedł, nucąc, w wyśmienitym humorze.
— Śpisz, Waciu? — zagadnął.
— Djabła tam! Wyglądam ciebie. Spełniłem akuratnie twe polecenia. Przywiozłem wielkie podarki, kufer złota, nawet obrączki! Ślub stanowczo w niedzielę?