Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/244

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaprzęgi stanęły. Obok pudermantla pani Tekli marszałek umieścił siebie i swój płaszcz z peleryną, dowcipkując dyskretnie z hrabiowskiego szyku i przepychu.
— Dajże brat spokój! — zawołała pani Tekla — Proszę lepiej posłuchać, co się to u nas dzieje. Mordują ludzi po drogach!
— A słyszałem, słyszałem! — potakiwał. — Dwie ofiary spalone! Ale policja już wpadła na trop.
— Co brat bredzisz! Jakie dwie ofiary? Jakto spalone?
— Ano ten Szwarc, co handluje wieprzami; zarżnięto go z żoną we wtorek.
— Co mi brat plecie o jakimś tam Szwarcu?
— A cóż mi siostra mówi o zamordowaniu?
Wentzel śmiał się, jak szalony, z tego nieporozumienia.
— Mówię, bo przed chwilą Głębocki omal nie zastrzelił mego wnuka.
Marszałek aż podskoczył.
— Być nie może! — zawołał, oglądając Wentzla. — A to warjat kompletny! Hrabia powinien oznajmić to policji, podać na sąd.
Croy-Dülmen spojrzał iskrzącemi oczami na mówiącego. Twarz jego zabarwiła się krwią.
— Ja moich honorowych spraw nie powierzam policji. Jest na to inny sąd! — rzekł z naciskiem.
Marszałek zatarł ręce.
— Pan mówi po naszemu — odparł, kiwając głową.
— Jam już dawno wasz, panie marszałku! — uśmiechnął się młody człowiek.