Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/42

Ta strona została uwierzytelniona.

Do doskonałości brakło mu, wedle majora i ciotki, tylko żony.
Po dwóch tygodniach wiejskich wakacyj panna Dorota von Eschenbach uznała, że wpływ przyrody i wiosny musiał dostatecznie podziałać na umysł hrabiego; wyobrażała go sobie sielankowo rozmarzonym — i pewnego wieczora zaprosiła się z robótką na gawędę do mieszkania młodego człowieka.
Wieczór istotnie był romantyczny. U stóp zamczyska Ren szumiał, przez otwarte okna wdzierał się pachnący powiew wiatru i zaglądał sierp nowiu. Wentzel leżał na kanapie, palił cygaro i gwizdał „Loreley“; o kim myślał przy owym śpiewie, można się domyśleć.
Panna Dora, odchrząknąwszy, zagaiła rozmowę:
— Czy nie myślisz posłać jutro bukietu Mili Koop? Są przecudne azalje.
Hrabia się ocknął, jak ze snu.
— Bukiet majorównie? Czy ona się jutro konfirmuje? — zapytał.
— Ale co ty gadasz! Wszakże to dorosła panienka!
— Przerosła! — mruknął.
— Jakto? Sam kwiat!
— Nie uważałem. One tu wszystkie dziwnie do siebie podobne. Różowe, białe...
— To ładnie!
— Uhm! Czy ciocia jeszcze stuły nie skończyła?
— Będzie na czas, chłopaku, będzie! — zaśmiała się, kiwając głową.
— To mnie najwięcej obchodzi. Ale nie rozumiem ochoty ślęczenia nad podobnem głupstwem. Czemu ciocia lepiej nie strzela do celu?