Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/56

Ta strona została uwierzytelniona.

sposobność poznajomienia się choć z trudem, bo ci Polacy trzymają się klanem, gdyby nie to...
— Żeś usłyszał impertynencje...
— Ale gdzież tam! Na domiar nieszczęścia, pod koniec sezonu przyjechał do nich jakiś facet, jak siarka chłop, i nie odstąpił na krok.
— Pewnie narzeczony.
— Nie, krewny. Nazywali się po imieniu.
— No, więc ty go wyzwałeś i zabiłeś...
— Jakże bez powodu? Dałem za wygraną i wyjechałem, ale mam plan obmyślony, niezawodny.
— Ciekawym usłyszeć ten twój plan pierworodny! — szydził Schöneich.
Croy-Dülmen zrazu słuchał zawstydzony.
Herbert pokazał się rozumniejszym od niego.
Była to hańba, skaza na opinji.
Ale w miarę opowiadania uspokoił się zupełnie. Przeciwnik, wedle wyrażenia barona Michała, zjadł mydło. Więc hrabia uśmiechnął się lekceważąco, sięgnął po ananas z kosza i począł go krajać na wety. A Herbert roztaczał swój plan.
— Jadę do Poznania, kupuję w sąsiedztwie majątek i zaczynam się starać według wszelkich form. W ostateczności gotówem się ożenić.
— Jeżeli cię zechcą! — mruknął Schöneich.
— Mnie?! — oburzył się magnat.
— Żebym był panną, tobym odmówił.
— Ktoby tam tobie proponował!
— Możem nie ładny, nie szykowny?
— Śliczny! — parsknął śmiechem Wentzel. — Jakże się wabi ta piękna Polka, Herbercie?
— Jadwiga.
— One wszystkie widocznie Jadwigi.