Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/80

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy wychodzili na dziedziniec, wysypała się naprzeciw nich gromadka dzieci z książkami w ręku.
Za niemi z bocznego ganku oficyny wyszła siostra Jana, z łagodnym uśmiechem na ustach tłumacząc coś dwóm małym dziewczątkom, pucołowatym, jasnowłosym, w schludnych wełnianych sukienkach. Dzieciaki, zadarłszy główki jak pisklęta, słuchały uważnie młodej opiekunki, potem, ucałowawszy jej rękę, pobiegły za innemi. Młodzi ludzie zbliżyli się do panienki z powitaniem.
— Pani utrzymuje ochronkę? — zagadnął Niemiec.
— Są to dzieci oficjalistów i służby domowej. Uczę je religji, historji i robót.
— Ach, co nas ta nauka kosztuje! — wtrącił Jan — Co miesiąc pismo z bezirku, płać!
Panna Jadwiga rzuciła mu spojrzenie łagodnej wymówki. Pocałował ją w rękę.
— Już milczę, Jadziniu! — zaśmiał się serdecznie — Wszak to nie skarga była. Wiesz, że płacę bez szemrania.
— Pani lub dzieci? — zagadnął Wentzel.
— Lubię — odparła lakonicznie.
Widocznie nie było w jej zwyczaju opowiadać o sobie.
— Babka w ogrodzie; zaprowadź, Jasiu, pana hrabiego.
— A ty, co masz lepszego do roboty?
— Muszę się przebrać do obiadu.
— Aha! zapomniałem, że czekasz na swego lubego Adama — śmiał się, mrugając swawolnie.
Ruszyła brwiami. Żaden nerw nie drgnął na tej lodowatej twarzy.